Na początku kwietnia przez Francję przelała się wściekle, niczym zawartość kopniętego kubła, fala skandalu. Przyświecał jej zarzut - bogaci francuzi źle jedzą.
Właściwie zaczęło się od reportażu ukrytą kamerą pokazującego kolacje, organizowane pomimo obostrzeń w pałacyku Vivienne w centrum Paryża. Właściciel miejsca, ekscentryczny antykwariusz i bonapartysta - Pierre Jean Chalençon, dolał oliwy do ognia mówiąc, że bywają u niego nawet ministrowie. Szczęśliwym trafem wypowiedzi tej udzielił pierwszego kwietnia, szybko więc się z niej wycofał określając ją jako prima aprilisowy żart. Jeden, były zresztą minister, którego nazwisko najwidoczniej nie cichło w twitterowych szperach, musiał publicznie zaprzeczyć uczestnictwu w owych agapach. Złośliwie zauważę, że sprostowanie dotyczyło kolacji, a w Pałacyku Vivienne odbywały się także lunche. W całym kraju wrzało.
Cześć społeczeństwa oburzona była brakiem sanitarnej odpowiedzialności, część arogancją elit, inni ripostowali, że nie ma przecież różnicy pomiędzy łamaniem obostrzeń podczas wystawnego bankietu, a zrobieniem darmowej dyskoteki w garażu. Grupa osób od dawna domagających się otwarcia restauracji, przyznawała rację organizatorom.
Kiedy jednak do sieci wypłynęły zdjęcia i ceny dań podawanych w pałacyku Vivienne, opinia publiczna jednomyślnie i bezlitośnie załamała się. Nad Sekwaną skandale powinny być co najmniej smakowite, a najlepiej wręcz wyrafinowane. Na zdjęciach menu za kilkaset euro smutnie widniały sadzone jajko z niezgrabnymi kawałkami trufli, makaron z banalnymi owocami morza i grubaśnymi plastrami parmezanu. Nie do wybaczenia ta kulinarna bylejakość, kiedy chciałoby się pomarzyć w czasie covidovego marazmu i kiedy wszyscy zastanawiają się, czy oraz w jakim stopniu świat po pandemii będzie przypominał ten, który nagle, jakby w połowie kęsa, rok temu zawiesił działalność. Tutaj szybciej puszcza się płazem powszechne marnowanie jedzenia niż zaprzepaszczenie szansy na dobry posiłek. Osoby z grup materialnie uprzywilejowanych, które chciałyby wyjść naprzeciw oczekiwaniom współobywateli i udowodnić kilkoma fotkami, że kuchnia francuska walczy i się nie poddaje, mają na szczęście do tego zupełnie legalne okazje.
Niektóre z francuskich hoteli posiadających wyjątkowe restauracje, zastąpiły klasyczny room service, możliwością gwiazdkowego posiłku w pokoju. Ani dania, ani rytm czy sposób ich podawania, niczym nie różnią się od tego sprzed pandemii. W porze posiłku korytarz wypełnia się uśmiechami kelnerów, krokami sommelierów, stolikami z zapasowymi sztućcami, wodą i chlebem. Nie zważając na trywialnego kapcia czy otwartą walizkę na podłodze, restauracja z szykiem wprasza się do pokoju i jeśli jeszcze ma się piękny widok z okna, wieczór może być magiczny.
Jednym z miejsc, które zdecydowały się na ten intymny i smakowity sposób przyjmowania gości jest hotel Les Crayères w Szampanii. Pięciodaniowe menu szefa Philippa Millea, wyróżnionego dwiema gwiazdkami Michelin, oparte jest na najlepszych produktach. Kunsztownie wykonane, podane z miłością i ujmujące troską, żeby w każdym calu i stopniu Celsjusza dorównać tym, podawanym w restauracji. Miejsca z taką renomą przerażone są nie tylko pandemicznym spadkiem dochodów, ale i wizją utraty wprawy, osmozy w brygadach wyregulowanych niczym szwajcarskie zegarki.
Kuszącą zaletą posiłku spożytego w tak dosłownej bliskości łóżka, jest bezpieczna możliwość nieograniczonej zabawy z obszerną kartą win. Czy ta w Les Crayères jest grzechu warta? Odpowiem brutalnie, taka karta rujnuje mityczny związek picia z zapominaniem. Wszystko czego tu spróbujecie, zostawi ślad zwany doznaniem smakowym, a wina francuskie pozostaną w waszej pamięci na długi czas.
*Kilka dni temu Vine Fine nagrodził Les Crayères za najlepszy wybór szampanów w Europie.